Czytając te nieliczne strony WWW w polskim Internecie na temat możliwości psychoterapii poprzez Internet zaskoczona jestem przede wszystkim tym, że zdecydowana większość z nich oscyluje wokół tematu różnicy między terapią online a terapią w tzw. „realu”. Głównym podnoszonym argumentem jest brak niewerbalnych aspektów komunikacji w spotkaniu internetowym. I tak większość tych tekstów robi wrażenie, że broni tezy o ograniczoności pomocy psychologicznej online w porównaniem z tradycyjnym „gabinetowym” modelem. Bardzo brakuje mi artykułów, które spojrzałyby na e-terapię poza tym dualistycznym rozdarciem i porównaniem. Bo trochę kojarzy mi się to z dylematami typu: co jest ważniejsze – ciało czy psychika, albo: które święta mają większe znaczenie. A przecież e-psychoterapia, niezrażona wiecznym porównywaniem jej do starszej siostry (czyli psychoterapii w tzw. „realu”), uparcie istnieje, rozwija się, zdobywa wciąż nowe tereny i jeszcze ma śmiałość bywać przedmiotem badań naukowych.
Przyznam, że dopóki nie zdobyłam szlifów w e-pomocy, moje myślenie szło dokładnie tym samym torem. Że przecież nie widzimy się, że nie zgadniemy swoich intencji, że psychoterapia wymaga kontaktu człowieka z człowiekiem i pracy wszystkich zmysłów. Tak jesteśmy skonstruowani i basta! Widziałam głównie ograniczenia komunikacji za pośrednictwem komputera, słów na monitorze czy dźwięków w słuchawkach. I nawet możliwość obejrzenia rozmówcy dzięki kamerom nadal wydawała mi się bardzo niedoskonałym sposobem nawiązywania kontaktu i przekazu emocjonalnego.
Takie nastawienie nie jest niczym dziwnym, jeśli weźmiemy pod uwagę jak rozwijała się dziedzina zwana psychoterapią. W czasach, gdy Zygmunt Freud torował jej drogę, konieczność spotkania się twarzą w twarz (face to face – f2f) z pacjentem była rozwiązaniem tak oczywistym, że nikt nie próbował jej podważać i szukać alternatyw. Na tym gruncie wyrastały kolejne szkoły psychoterapeutyczne, z założenia „a priori” (co oznacza po prostu „powzięte z góry”, „niezależne od doświadczenia”) wymagające kontaktu f2f.
Nigdy dotąd nie było potrzeby dyskutować tego założenia, bo i po co? Komputery wynaleźliśmy całkiem niedawno, rozwój Internetu zaszokował nas samych – jego współtwórców. Szybkość zmian w naszej globalnej wiosce, jakie stały się konsekwencją rozwoju e-technologii, postawiła wiele dziedzin ludzkiego życia na głowie. Narodziły się nowe branże w gospodarce, handel i produkcja musiały przystosować się do nowego e-środowiska. Politycy zaczęli doceniać wpływ, jaki mogą wywrzeć na swoich potencjalnych wyborców poprzez Internet. Wydawcy książek i czasopism szybko zrozumieli, że nie mogą obrazić się na Sieć, tylko muszą nauczyć się używać jej dla promocji swojej pracy.
A sami użytkownicy Internetu – nie pytając się nikogo o zdanie – zaczęli po prostu żyć w nim: nawiązywać znajomości, wymieniać się poglądami, zdjęciami, filmami, poradami, wiedzą, towarami. Dzisiejsze kilkulatki przyjmują Internet za byt tak samo realny jak plac zabaw za oknem. Nigdy wcześniej w historii ludzkości nawiązanie kontaktu z tak wieloma różnymi ludźmi nie było tak proste. Klik, klik i już! W tym kontekście lubię sobie wyobrazić, co było potrzebne by nawiązać kontakt z nieznajomym człowiekiem w XIX wieku.
Moim zdaniem, większość psychologów nie nadążyła za tak szybką przemianą swoich klientów i długo nie doceniała ważności globalnej sieci w ich życiu. Przywiązani do wiedzy o człowieku rodem z XIX wieku dość ostrożnie, a nierzadko z dużą nieufnością oceniali ludzkie bycie w e-świecie. Do dziś spotykam się z wieloma uprzedzeniami moich – skądinąd uczonych – kolegów i koleżanek odnośnie np. możliwości pomagania online. Słyszę też czasem, o zgrozo, że do Internetu garną się specyficzni ludzie, z określonym rodzajem trudności. Na początku, przyznam, peszyło mnie to i kazało wątpić w to, co obserwowałam. Dziś jednak w rozmowach z nimi żądam dowodów na poparcie ich tez a priori. Zakładam, że ja nie mogę się wypowiedzieć z całą pewnością o tym, czego nie doświadczyłam, im też takiego prawa nie daję. W gruncie rzeczy e-psychoterapia jest tak młodą dyscypliną, że na pewno nie odkryto jeszcze całego jej potencjału. Ale odkryto go już na tyle dużo, że nie można pozostać głuchym na te argumenty i z uporem godnym lepszej sprawy, bronić wciąż monopolu tradycyjnego podejścia f2f.
Oczywiście zgodzę się z tym, że komunikacja online jest INNA niż w „Realu”. Ale inna – nie oznacza upośledzona ani odbierająca możliwości – jak sam Internet nam wciąż udowadnia, możliwości tkwi w nim więcej niż sądziliśmy z początku. Ale OK., pójdźmy tropem komunikacji: siedząc przed ekranem monitora nie mam pewności czy klient mówi szeptem czy płacze, czy krzyczy – chyba, że mnie o tym poinformuje tekstowo lub zgodzi się na video-kontakt. Może to zrobić albo nie – zależy to od niego. I tu terapeuta traci trochę ze swojej klasycznej przewagi nad klientem. Z pewnością klient zaś zyskuje na pewności siebie, w końcu nie musi siedzieć i poddawać się oglądowi czujnych oczu – czego tak wielu ludzi obawia się i chciałoby uniknąć. Nie tak łatwo „czytać” klienta poprzez Internet – w gabinecie wydaje się to prostsze dla terapeuty. Przynajmniej dla terapeuty przyzwyczajonego do tradycyjnego kontaktu. Ale z kolei dla wielu ludzi łatwiejszym okazuje się zagaić terapeutę w Internecie niż dojść do gabinetu.
Anonimowość, większe poczucie panowania nad sytuacją -to stoi po stronie e-terapii. I przecież klienci też wiedzą, że rozmowa online jest inna niż w realu, doświadczyli już tej inności na czatach, forach, serwisach społecznościowych, itd. Można powiedzieć, że mają już trening w rozmawianiu online. Idealnym byłoby, żeby terapeuta też był w tym języku wytrenowany, nie bał się go, doceniał jego użyteczność.
I żeby uznał, że relacja między nim a klientem od początku będzie toczyła się innym trybem. Bo ona nie toczy się w środowisku terapeuty – gabinet w realu jest jego terenem, klient jest tam gościem i to czuje, nie jest u siebie, ma mniejsze prawa. W terapii online teren spotkania jest „przesunięty” w stronę klienta. Internet jest niczyj albo wszystkich. Oczywiście domeny i serwisy są czyjeś, terapeuta online też ma swoją stronę WWW, za pośrednictwem której realizuje terapię. Ale klient może zajrzeć na stronę w każdej chwili, rozglądnąć się, wyjść kiedy zechce niezauważony. Ba! Może przyjść i zostawić wiadomość a kiedy indziej przyjść znów ubrany w inny Nick i udać, że jest tu po raz pierwszy. I w każdej chwili może urwać rozmowę, to jest łatwiejsze niż w gabinecie, gdzie zbieranie się do wyjścia z gabinetu będzie od razu zauważone i spotka się z jakąś reakcją terapeuty. A tu klik i mnie nie ma! Czy to oznacza, że e-klienci namiętnie często „zwiewają” z rozmowy? W ciągu mojej 4-letniej e-praktyki zdarzyło się mi raz tego doświadczyć. To niedużo. Klienci tego raczej nie wykorzystują, ale mają świadomość, że łatwo mogą tego dokonać. I terapeuci też to wiedzą, wiedzą, że relacja klient-terapeuta wygląda inaczej, i nie jest to tylko kwestia tej – moim zdaniem przecenianej – różnicy w komunikacji.
To jest po prostu inna relacja. A w związku z tym wymaga zmiany terapeuty w podejściu do klienta i tego, co się dzieje pomiędzy nimi w tej osobliwej rozmowie. Bo się dzieje – tak jak dzieje się na forach internetowych. Kto nigdy nie wziął udziału w forumowym konflikcie nie wie, jak on angażuje i jak realne są uczucia, które się wzbudzają. Rozmowa e-terapeutyczna też może być źródłem różnych uczuć. Mało tego, Internet ma w sobie tę przedziwną zdolność przyspieszania wszystkich zjawisk, szybciej więc pojawiają się w relacji z terapeutą pewne tematy obwarowane tabu, szybciej dochodzą do głosu emocje. I klienci najczęściej łatwiej rzutują na terapeutę swoje emocje i nastawienia.
Przyznam, że może to przytłoczyć terapeutę, e-terapia to niełatwy kawałek chleba dla specjalisty. Nie dość, że ta komunikacja inna, że proces terapeutyczny czasem galopuje, to jeszcze trzeba rozpoznać w wirtualnym świecie to, co wirtualnego dzieje się między terapeutą a klientem w ich relacji. Mam na myśli przeniesienie, przeciwprzeniesienie, opór – te wszystkie niewidoczne gołym okiem w gabinecie zjawiska, którym jednak większość terapeutów przyznaje rację bytu. A tu niewidoczne nie tylko zjawiska, ale też i sam klient! No cóż, może to wszystko nie takie straszne, ale przyznam, że wymaga treningu od terapeutów. Z całym przekonaniem dodam także , że najlepszy nawet psychoterapeuta „przeniesiony” do Internetu może nie dać rady. Musi się sporo nauczyć.
Ale przede wszystkim potrzeba mu otwartego umysłu, umiejętności podważania pewnych psychoterapeutycznych założeń, które kiedyś wpojono mu jako oczywistość. Gotowości eksplorowania dróg wytczanych wciąż na nowo przez rozwój technologii. Nie może to być osoba, która przeciwstawia technologię humanizmowi, uważa, że jest ona zagrożeniem czy ograniczeniem. Ileż razy słyszę, że internetowe relacje nie są prawdziwe! Że Sieć jest ucieczką od życia! Tak kategoryczne i uogólnione sądy mogą wygłaszać tylko osoby mało znające Internet i niezaznajomione z jego bogactwem. Osoby uprzedzone – czyli mające od startu ukute przekonanie, bez gotowości sprawdzania tegoż.
Nauka jednak ma to do siebie, że jej rozwój polega na podważaniu dawniej przyjętych prawd. Dzięki temu idziemy do przodu. Naukowe podejście – a psychoterapia aspiruje do bycia dziedziną naukową a nie szarlatanerią – zachęca wręcz do rewidowania dawniej przyjętych założeń, do eksperymentowania z nowymi rozwiązaniami, do sprawdzania ich skuteczności. Nie możemy więc my – psychoterapeuci – ze spokojem sumienia powiedzieć: „e-psychoterapia nie jest możliwa i już! Koniec. A skąd wiem? Bo tak mnie nauczono, bo tak mówią w tej sprawie autorytety”. Tymczasem zachodni świat naukowy galopuje do przodu w kwestii eksploatowania e-psychoterapii i badań naukowych jej poświęconych. Powinniśmy to ignorować?
Każdy z psychoterapeutów ma prawo dokonać decyzji czy zostaje przy tym, co wyuczone i sprawdzone (psychoterapia f2f), czy skorzysta również ze zdobyczy młodej e-psychoterapii z pożytkiem dla swoich klientów. Ja tylko nie mogę zgodzić się z często powtarzaną nutą o wyższości jednego nad drugim, o ograniczeniach głównie po jednej stronie i o zagrożeniach internetowego kontaktu.
E-psychoterapię traktuję też jako ogromną okazję dla psychoterapii w ogóle – bo akcentuje ona sprawy i zjawiska dotąd mało zauważane i daje możliwość zweryfikowania wielu definicji i założeń na temat człowieka, jego funkcjonowania, jak i samego procesu terapeutycznego. I – paradoksalnie – może tchnąć nowe życie w rozwój psychoterapii.
Małgorzata Osipczuk
psycholog, psychoterapeuta,
członek zespołu specjalistów poradni www.ePsychoterapia.pl
redaktor naczelny Portalu Pomocy Psychologicznej www.psychotekst.pl